wtorek, 7 września 2010

Catomaniacy czyli jak kozą opalaną owsem wydobywać rude na gliniane drogi

W czwartek postanowiłem zająć się sztuką wysoką. Tak więc po całym dniu planowania, czyli około godziny 23 zamiar ten zacząłem wprowadzać w życie. Wydaje mi się, że stanąłem na wysokości zadania, a przynajmniej na trzecim stopniu drabinki. Sztuka była dość wysoka, zawieszona na wysokości 1,55m nad poziomem pop kultury - czyli podłogi. Udało mi się na suficie namalować kopię obrazu, dobrze znanego wszystkim sybirakom, zwany „Tajga w zamieci”. Tak dobrze mi się tworzyło, że zleciało mi do trzeciej w nocy.

Sztuka doprowadziła mnie do ostrego i przewlekłego stanu niewyspania, ponieważ w swojej naiwności umówiłem się, kilka dni wcześniej, na oglądanie mieszkania na godzinę dziesiątą. Biorąc pod uwagę, że musiałem doturlać się z Chrzanowa do Krakowa, a potem znaleźć mieszkanie, które mówiąc na marginesie jest na zadupiu zadupia – czyli przy Ikei, uprawianie sztuki do 3 w nocy nie było pomysłem trafionym.
Lekko się spóźniłem, ale właściciel był wyrozumiały. Pokój okazał się całkiem przyjemny. Dość duży, można by powiedzieć, że zadbany jak i reszta mieszkania. Po za tym do dyspozycji jest jeszcze składzik i garaż. Niestety są w zasadzie trzy minusy. Pierwszy, o którym już wspominałem, czyli odległość od cywilizacji. Drugi to obsada – sami faceci. No i trzeci, cena 750zł, co prawda już z zaliczką na media.
Biorąc pod uwagę, że mieszkała by nas tam trójka (o ile dobrze zrozumiałem) to co miesiąc na media szło by jakieś 750 zł (po 250zł[!] od osoby). Ktoś chce mnie chyba oszwabić, a mi się to nie podoba. Mimo, że wstępnie się zgodziłem, muszę się jak najszybciej wymiksować z tej umowy.

No i niby nastał czas wyjazdu na zlot. Tylko jakoś niesporo szło mi to zbieranie się. Plan zakładał, że na miejsce dotrę około 12. No ale wypadało jeszcze rozwiązać fotozagadkę, napisać opowiadanie na konkurs i różne takie tam. Efekt był taki, że do Gdowa dotarłem o 16, a do ośrodka jakąś godzinę później. Jak się okazało nie byłem wiele później niż reszta, która planowała być około południa.
Piątek upłynął nam pod znakiem pogaduszek, ustawicznych wypraw do sklepu i ogniska. Jednym zdaniem, standardowy dzionek zapoznawczy.

Sobota była sporo bardziej rozrywkowa, bo w piątkową noc musiałem odespać moją sztukę wysoką. Rano pierwszy wstał Azdrubal, zadzwonił do żony, aby się tym pochwalić, po czym wrócił do łóżka, aby dojść do siebie nim owa żona go zobaczy. Potem były pogaduszki przed domkami połączone z opalaniem się, co miało wkrótce pokazać kim jestem naprawdę – czyli różową świnią.
Gdy znudziło się nam opalanie wyprawiliśmy się nad rzekę, potrenowaliśmy grę we frizbi, puszczanie kaczek, a na koniec pogrzebaliśmy kolegę Nizioła pod stertą kamieni, na wypadek gdyby jego ciało chciał skonsumować jakiś potwór. Szczegółem było, że Nizioł jeszcze żył, no ale przecież darowanego kurhanu nie wypada odmówić.
Dalej nastał czas na Wiośmena – niesamowicie pocieszną i perwersyjną grę, polegającą na biczowaniu kogo popadnie, mówieniu „będzie” i zaciąąąąganiuuu na maaaaksaa, co zresztą miało nam wejść w nawyk na kilka kolejnych dni.
Aby tradycji stało się za dość, był jak zwykle turniej. Tym razem obejmował strzelanie z ASG, bieg z jajkiem (nie swoim i nie na wierzchu tylko kurzym i to na łyżce) oraz strzelanie z łuku, mojego nawiasem mówiąc.
Na koniec organizatorzy zlotu przewidzieli ognisko z niespodzianką. Dla wnikliwych ognisko było zorganizowane przez nas, niespodzianka (swoją drogą marna) nie. Ową niespodzianką okazała się wizyta funkcjonariuszy policji, wezwanej przez nadpobudliwego wczasowicza. Niefart taki, że główny organizator okazał się być z tej samej firmy. No ale cóż, czasem tak bywa… że na władzę nie poradzę.
Potem byli już tylko partyjka „Osadników z Catanu” – gry, która miała wciągnąć nas bez reszty praktycznie do końca zlotu.

Niedziela była dniem, jak zwykle to bywa na zlotach, zdawania domków, wręczania nagród, zgrywania zdjęć, wymiany numerów telefonów, komunikatorów i koszulek.
W zasadzie o 10 miałem mieć szkolenie w Krakowie, ale jakoś leń wygrał z chęcią samodoskonalenia. Tak też niedziela upłynęła pod znakiem spokojnego pakowania się, zaciągania i przygotowań do wyjazdu, do Ewy na „małe” after party.
No i można powiedzieć, że w tym miejscu, to jest u Ewy w Łapanowie, wszystko się zaczęło. Było nas sztuk 10 (o ile moja ćwierć-wieczna pamięć mnie nie zawodzi): Squo, Azdrubal, Rafałek (chociaż on to jeszcze chyba powinien być liczony za połowę), Droożdż, Marchewka, Nizioł, Zosia, Saperka, Faf i skromna moja osoba. Był ktoś jeszcze przynajmniej przez chwilę, ale moja pamięć nie pomieściła już kolejnych imion, wiec jak ktoś wie kogo pominąłem to proszę dać mi znać [na zdjęciu jeszcze odnalazłem 4 osoby ale nie pamiętam kto to przyp. red.].
No i co mogliśmy robić u Ewy, pomijając chronienie się przed upałem w cieniu drzewa na jej ogrodzie. Oczywiście oddaliśmy się rozrywkom, które towarzyszyły nam do tej pory, czyli staraliśmy sobie wybić zęby za pomocą totemu, doskonaliliśmy nasz język wiejski i z uporem lepszej sprawy dążyliśmy do skolonizowania Catanu. Była też grupa grająca w Twistera, jednak ja uważam, że nie po to człowiek schodził z drzewa i osiągnął postawę wyprostowaną, aby teraz ją deformować.
Dla osoby, której zabawy te się przejadły, zostawało jeszcze bujanie się z Pawełkiem na huśtawce, która swym skrzypieniem skutecznie usypiała tak naszego najmłodszego wojownika jak i usypiającego.
Gdy ekipa Valhalli udała się w drogę do domu, na placu boju zostali tylko najwytrwalsi, czyli wojownicy i ich ewentualne damskie orbity. No i w tym gronie oddaliśmy się kolonizacji Catanu.
Jako, że krasnoluda nie kładzie się pod drzwiami, z których chcemy korzystać, mimo że nie takie były plany, załapałem się na nocleg.
W poniedziałek Nizioł z Zosią pojechali, dlatego na kolejną noc wkręcić się było łatwiej. No a co robiliśmy pomiędzy jedną nocą, a drugą (i w zasadzie dużą część tych nocy) – to co zawsze Pinki, próbowaliśmy podbić Catan, a raczej (połechtajmy moją próżność) próbowali pobić mnie.
Nasze wesołe planszówkowanie miało dobiec końca ponieważ Azdrubal ze Squo mieli udać się do rodziców pilnować ich domu. Na szczęście polska policja jest nie w ciemię bita, a Azdru jako jej przedstawiciel stara się szerzyć jej pozytywny wizerunek. Tym razem nie było inaczej. Uzgodniwszy zawczasu decyzje z organami rodzicielskimi, stanęło na tym, że domu będziemy pilnować w szczęśliwą siódemkę.
Azdrubal, Squo, Rafałek junior, Rafałek senior czyli Droożdż, Marchewka, i moja skromna osoba, udaliśmy się zabezpieczyć posesję. Na miejscu czekała na nas moja ulubiona część rodziny Azda czyli jego siostrzenica Karolina – ulubiona bo nikogo z jego rodziny poza nią nie znam.
Następne trzy dni upłynęły pod znakiem łuku, sińców po cięciwie oraz Osadników i worów pod oczami wywołanych kolonizacją Catanu do późnych godzin nocnych, a kontynuowanych od wczesnych godzin rannych.
Sielanka się skończyła w piątek, kiedy to ja musiałem udać się do Chrzanowa, aby wydać majątek na usługi spawacza, a Marchewka z Droo udali się odwiedzić jej rodzinę.
Dla dociekliwych:
- tak osadnicy wciągają bez reszty,
- nie, nie wiemy jak to leczyć,
- tak, jesteśmy uzależnieni od tej gry,
- nie, nie chcemy się leczyć,
- w notce wspomniano o osadnikach 7 razy ( z tym wspomnieniem 8)

PS. Dalej gramy w osadników, tylko przez internet.
PS2. Konkurs wygrała odpowiedź, luźno parafrazując: aby stać się nieśmiertelnym trzeba przejść wszystkie etapy polskiej edukacji.

W następnym odcinku będzie o LARPie, powrocie na uczelnie i poszukiwaniu mieszkania.

piątek, 20 sierpnia 2010

Dziś nie o pracy

Taki coś popełniłem w drodze do Krakowa.
Na pewien konkurs. Jak ktoś chętny iść (jak wygram) na NIEZNISZCZALNYCH to pisać.


Eliksir

Fandir pochylił się nad kociołkiem. Ostry zapach, gotującej się nim brązowej breji, zakuł w nozdrza, a z oczu popłynęły mu łzy. Wywar był już prawie gotowy. Blisko tydzień starań, nie wspominając karkołomnych przygotowań, miał w końcu zostać wynagrodzony. Legendarny przepis, który udało się Fandirowi wydobyć z prastarej świątyni nareszcie będzie mógł zostać sprawdzony. Pozostało dodać ostatni składnik – pokrojoną w kostkę wątrobę gryfa.
Wielodniowe ważenie wywaru musiało być przeprowadzane ściśle według receptury. Gotowanie ekstraktu rozpoczynać należało dopiero po zachodzie słońca, natomiast przed jego wzejściem kociołek musiał być chowany głęboko do jaskini, tak aby najmniejszy refleks słonecznego światła nie padł na jego zawartość. Spowodowało by to natychmiastową utratę własności eliksiru. Zapewne z uwagi na dodatek kwiatu paproci, który nie dość, że kwitł tylko w ciągu jednej nocy w roku, to wystawiony na działanie słońca wydzielał gorzki sok.
Kwiat paproci i wątroba gryfa były jednak najłatwiejszymi do zdobycia składnikami. Pomimo, że do zdobycia kwiatu, Fandir musiał zakradać się do Irishjańskiego Rezerwatu Druidów, pilnie strzeżonego przez mityczne gryfy.
Zresztą fakt, że strażnikami parku były gryfy zdecydowanie ułatwił pozyskanie ich wątroby, będącej kluczowym składnikiem.
Celny strzał z kuszy Fandira położył bestie na miejscu, nie pozwalając jej wydać nawet pisku. Nie przeszkodziło to gryfowi spowodować nie lada hałasu, gdy podczas upadku swoim cielskiem powaliła dwa średniej wielkości drzewa. Całe szczęście nie zwróciło to uwagi żadnego z druidów, którzy odgłos łamiących się konarów zapewne zrzucili na karb okresu godowego drzewców, które wbrew obiegowej opinii wcale nie są wiatropylne.
Przy okazji, z ciała gryfa, udało się pozyskać Fandirowi kilka poszukiwanych na magicznym czarnym rynku składników. Serce - wchodzące w skład popularnego wśród berserkerów eliksiru odwagi czy pióra do mikstury lotu. Młody mag zdobył się również na odwagę i odciął pewną część ciała gryfa, wchodzącą w skład eliksiru, kupowanego chętnie przez niewiasty, których mężowie nie byli tak hojnie obdarzeni jak legendarna stwory.
Pozostałych składników wywaru, takich jak cztery cebulki hellandreskie, larwy czerwi leśnych, pająki prowensolskie, zioło bazylijskie czy mrówki kolenderskie, Fandir poszukiwał latami.
Teraz po wszystkich karkołomnych wyprawach, dniach poświęconych doglądaniu egzotycznych zwierząt i owadów, wywar zapewniający NIEZNISZCZALNOŚĆ miał być gotowy.
Wątróbka duszona przez dwanaście kwadransów na małym ogniu była już miękka. Z kociołka unosił się miły zapach pająków, mrówek i ziół. Nadszedł czas, aby wypróbować magicznej substancji.
Zapewne tak by się stało gdyby do jaskini nie wkroczył czcigodny Gromnir.
- Od tygodnia cię szukam nicponiu!
Zagrzmiał arcymag, gdy tylko zauważył swojego ucznia gmerającego chochlą w naczyniu.
- Księgi czekają na ułożenie, mikstury na opisanie a ty tu… - mistrza spojrzał na kociołek – … ty tu sobie kolacje gotujesz?
Gromir podszedł do ogniska i nie bacząc na protesty Fandira wyrwał mu z ręki chochlę. Zaczerpnął odrobinę wywaru, powąchał, podmuchał, po czym skosztował z nabożnym skupieniem.
- No proszę! – Fandir pobladł, w oczekiwaniu na reprymendę mistrza – Pierwszej jakości potrawka z wątróbki gryfa! Nie wiedziałem, że jesteś obdarzony takim talentem kulinarnym.
To zbiło młodego maga z tropu. Gdzie nagana? Gdzie awantura o ważenie potężnych mikstur bez wiedzy swego mentora?
- Jednak powinieneś wiedzieć, że gryfy są pod ochroną. Jakby się ktoś dowiedział… - powiedział Gromir udając się w kierunku wyjścia – Jak zjesz przyjdź do wieży. Robota na ciebie czeka!
Mistrz podpierając się magiczną laską wolnym krokiem skierował się do swej rezydencji.
- Pomyśleć tylko – wymruczał pod nosem – gdyby to była wątroba mantikory, wyszedł by mu pierwszej klasy eliksir niezniszczalności. Może jeszcze coś z niego będzie, za te pięć czy dziesięć dekad. Kto wie…

środa, 11 sierpnia 2010

Poniedziałek
Kolejny dzień tytanicznych zmagań z życiem – pobudka o dziewiątej rano! No dobra, jestem leniem, ale jestem z tego dumny. Gdyby nie lenistwo dalej mielibyśmy kwadratowe koła.
Trudno, czasami trzeba się poświęcić. Idę do Spółdzielni załatwić co trzeba.
Jak zawsze nie można załatwić sprawy od ręki, ale 4 dniowy termin jak na naszą spółdzielnię to nie jest źle. Niestety piątek nie pasuje gościom od spawania. Czyli jak nie piątek to poniedziałek, a co za tym idzie, po raz kolejny odraczamy termin zakończenia akcji remont o co najmniej tydzień. Odrobina cierpliwości i może przebiję opóźnienie gości od remontów dróg.
Muszę stwierdzić, że od patrzenia remont nie posuwa się do przodu. Może nie patrzę się dostatecznie intensywnie. A może się źle patrzę? Może to wina zeza? Hmmm tylko ja nie mam zeza! Może więc to wina braku zeza. A może to wina braku murzyna?
Przy okazji patrzenia na remont odkryłem nowy sposób na depilację. Nie jest bezbolesny, nie jest szybki, nie jest nawet jakoś specjalnie skuteczny. Za to jako efekt uboczny otrzymujemy niezłą jazdę, a następnie uczucie senności i niesamowity ból głowy. W połączeniu z lampką wina dostajemy bardzo efektywny środek nasenny.
Ale wróćmy do początku. Aby poddać się depilacji metodą Chrisa należy:
- zakupić jedno opakowanie pianki montażowej,
- eksploatować piankę montażową zgodnie z jej przeznaczeniem, jednak nie więcej niż 20% jej zawartości jednorazowo,
- gdy po czwartym użyciu ciśnienie w pojemniku spadnie do poziomu nie wystarczającego do efektywnego używania pianki wpaść na genialny pomysł,
- wprowadzić pomysł w życie,
- w ramach wprowadzania pomysłu w życie należy usunąć część zaworka za pomocą kombinerek,
- ustawić pojemnik w pozycji roboczej, to jest zaworkiem na dół,
- poniżej pojemnika ustawić część ciała, którą planujemy wydepilować – nie jest to w zasadzie konieczne, gdyż metoda działa również na przypadkowe części ciała, przedmioty, ściany, a przy odrobinie szczęści również sufit,
- w celu rozpoczęcia nakładania środka depilującego wkładamy w zaworek metalowy drut,
- depilację można rozpocząć praktycznie zaraz po opanowaniu gwałtownego rozpraszania pianki,
- efektów ubocznych nabawiamy się wdychając opary czyścika próbując zmyć cholerna piankę z otaczających miejsce użycia sprzętów,
- piankę, która została wyrzucona z pojemnika można użyć do jakichś pożytecznych celów o ile uda się opanować strumień pianki lub jeżeli chcemy otrzymać górę zaschniętej pianki w kształcie kreciego kopca.
Łasic przyszedł na szklaneczkę wina. Mogę chyba powiedzieć, że ustaliliśmy warunki zawieszenia Broni. Ustaliliśmy, że Bronia zawiśnie na kasztanku. Nawet dobrze się nam rozmawiało, pewnie dlatego, że wcześniej nawdychałem się acetonu.
Starzeję się… godzina 00:15, a ja śpię jak niemowlak.

Wtorek
Ludzie są źli. Jak można tak wydzwaniać od południa. Na dodatek ten tak w Chrzanowie potrzebny hejnał i słońce napierdzielające przez okno. Nic szacunku dla ciężko odpoczywających ludzi. Ale może to i lepiej. Od 11 czeka na mnie nowa Foto zagadka z Krakowa. Poranek każdego zawodowego internetoholika – kebab, cola i hotspot na rynku.
W ramach remontu przykleiłem płytkę. Pracę trzeba szanować , w końcu do poniedziałku muszę mieć co robić.
Obiad, potem piwo na rynku. Ze dwa lata się nie widziałem z Kaśką. W skrócie – nic się nie zmieniło. Poza nazwiskiem.
No i robotę diabli wzięli. Po jednym piwie to się tylko spać chce. Co też uczynię zaraz po skończeniu tej o to notki. No i może obejrzeniem powtórki Hamburger Hill.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Piątek
Czasami jest tak, że ciężko wyrwać się z cugu. Najgorzej jak jest to cug alkoholowy, jednak cug imprezowy nie jest wcale wiele lepszy – zresztą często jedno idzie w parze z drugim. Tak czy inaczej wszystko zaczęło się po wtorkowym powrocie do Krakowa. Jakoś tak od słowa do słowa i udało się zorganizować wieczór filmowy ze Szpilką, co wiąże się z ograniczeniem czasu na sen oraz późnym opuszczeniem łóżka. Człowiek ledwo opuści łóżko, a tu już czeka go spotkanie z Owcami… żeby, chociaż jeszcze na hali, ale nieee… w Katedrze. Dwa piwa na pusty żołądek, no bo na śniadanie czasu nie było i świat ma już inny wymiar. Potem wyprawa do teatru. A jako że skończyła się jak się skończyła to po drodze trzeba było zajrzeć na ul. Wiślną. Decyzja brzemienna w skutkach, bo zakończona imprezą czteroknajpianą i oczywiście spaniem do późna w czwartek. Muszę przyznać, że lubię ludzi, którzy zamawiają więcej niż wypiją i potem częstują innych.
Efektem imprezy było poznanie kilku osób, które może nawet kiedyś poznają mnie na ulicy. Na marginesie: uwaga na angielskie turystki buszujące po knajpach w celu zdobyciu trofeów. Z drugiej strony bycie tym trofeum mogło nie być takie złe.
W każdym razie czwartek rozpoczynający się o 17 można spisać na straty i przeznaczyć go na regenerację sił.
No i tak dobrnęliśmy do pierwszego dnia pracy tego tygodnia. Dnia rozpoczętego kolo południa. W sumie to po co się spinać, skoro nie ma więcej roboty ponad tą godzinę w tygodniu. Przetargi załatwione, zmiana tematu doktoratu ustalola. Następne spotkanie z uczelnią zaplanowane na wrzesień, no bo co ja ma m robić na pustej uczelni?

Sobota
Jak co kilka tygodni i ta sobota upłynęła pod znakiem szkolenia. Tym razem metaprogramy – czyli „filtry”, przez które patrzymy na świat w danej sytuacji.
Po szkoleniu niby trzeba by się zabrać za przygotowania do wyjazdu, do Ch-w, ale w sumie jest sporo rzeczy do załatwienia na mieszkaniu. Przede wszystkim to trzeba sobie odpocząć po szkoleniu. Ułożyć w głowie wiedzę. Sprawdzić czy to, czego się człowiek nauczył działa. No a poza tym to zostały takie pierdoły jak pranie, gotowanie itp. Ech, życie kawalera jest takie ciężkie, dobrze, że ktoś wymyślił pralki automatyczne i mikrofale.

Niedziela
Zawsze miałem wstręt do tego typu spraw. Jakaś taka wewnętrzną blokadę, wręcz fobię. Z Jamzem mamy nawet na to nazwę – shopofobia. Nie jest to bynajmniej wstręt przed szopami. Chociaż osobiście nigdy nie lubiłem borsuków. W każdym razie czasami w życiu faceta są takie dni, kiedy musi podjąć się tego tytanicznego zadania jakim są zakupy.
Dla osłodzenia sobie całej wyprawy zakładam obóz aklimatyzacyjny na Wiślnej. Oj czuje, że spalam się w atmosferze. Ale jak to mówią, nie od razu Rzym zbudowano. Praktyka, praktyka, praktyka.
W końcu zbieram się na odwagę i ruszam na te pi$%#%*one zakupy. Zadanie na dziś - znaleźć buty i kaloryfer. W zasadzie po 3h jest wybrany kaloryfer i upatrzone buty. Pozostało jedynie kupić coś na śniadanie i surówkę na obiad. Sprawa prosta w teorii. W praktyce człowiek może trafić na wyprzedaż książek. Niby to tylko 20% w porównaniu do Empiku, ale ja jestem fatalnym konsumentem, daje się złapać na takie „okazje”. Efekt jest taki, że ze sklepu wychodzę z plecakiem pełnym książek, a całe zakupy, które maiły zamknąć się w maks 20 zł urosły 12to krotnie. Czas spędzony w Oszo-łomie to jedyne 2,5h z czego 2h przy regale z książkami. Z drugiej strony, i tak bym te książki kiedyś kupił. Zapewne drożej i później, a tak mam pretekst, aby wmówić mamie, że potrzebuje ogromnego regału do pokoju z bajerancko podświetlanym gzymsem . Do tego wszystkiego dochodzą buty, maszynka do strzyżenia, grzejnik i parę innych drobiazgów. Ledwo dałem radę dotoczyć się do przystanku, mimo że jestem lżejszy o 600zł. Jakbym się uwinął to może nawet zdążyłbym zebrać podatki w My Empire…. Może i bym mógł gdyby nie to, że 144 ma mnie w d… dużym poważaniu i kazał na siebie czekać 45 min.
Rozpakowywanie się, znalezienie miejsca na nową literaturę, obiad, odcinek Housa (już 9ty!) i mamy godzinę 23. Już wiecie, dlaczego nie lubię robić zakupów?

Poniedziałek
Plan jest prosty. Pakuje się, idę na pociąg i na obiad jestem w Chrzanowie. Tyle w teorii, bo w praktyce to gdzie ja się mam śpieszyć. Remont trwa już 10 miesięcy i nikomu nic się nie stało. No może poza moim psem, który stracił nogę, ale żaden sąd mi nie udowodni, że była to moja wina.
Pakowanie zamienia się w kończenie prania, sprzątanie pokoju, ogarnięcie kuchni i gdzieś tam na samym końcu pakowanie się. Jak się okazuje ilość badziewia, które musi zostać zabrane jest całkiem spora. Na tyle spora, że przerasta moją torbę i plecak, a na deser pozostaje jeszcze jakże poręczy kaloryfer.
W efekcie tego o 19:24 jestem w pociągu. Remont łazienki decydujące starcie czas zacząć.

Wtorek
Czasem najprostsza rzecz potrafi popsuć cały plan pracy. A najgorzej jest, gdy ta sprawa nie zależy od ciebie, lecz od osób trzecich. Kupiłem Przełom – pierwszy raz w swoim życiu (ilość bzdur tam wypisywanych jest oszałamiająca). Wygrzebałem względnie nowe Żółte Jeże. Szukam. W sumie jest koło 15 ludzi zajmujących się centralnym i spawaniem. Telefon w dłoń i dzwonimy. Pół dnia diabłu pod ogon. Albo nie odbierają, albo termin za 3 tygodnie, albo właśnie złamali nogę, albo jadą na 3 tygodnie na wakacje. W końcu udało się umówić na termin ocenienia skali problemu. Jutro gostek pojawi się żeby powiedzieć, co i jak. Jest 19… co ja niby mam zrobić o takiej porze? Może zjem ciasto i obejrzę film?

Środa
Spawacz ma mnie nawiedzić popołudniu. W zasadzie pól dnia można coś porobić, ale…
ale znalazłem niezabezpieczoną siec wifi w okolicy. Sieć ta ma tylko dwa minusy. Po pierwsze przyzwoicie mogę ją odbierać tylko na balkonie. Po drugie sąsiad świnia wyłącza router jak tylko nie korzysta z Internetu. Pozostają tylko wyprawy na rynek. Tam pod chmurką, a jeszcze lepiej pod parasolką i z chłodnym piwkiem i ciepłym kebabem można zobaczyć, co się dzieje na świecie.
Dobra, poza surfowaniem po necie można by coś zrobić jeszcze tego dnia. Na przykład rozwiązać problem kibla. W mieszkaniu ogólnie nie narzekam na brak kibli. Mam dwa, problem w tym, że jeden stoi na balkonie, a drugi w salonie i z żadnego nie można korzystać. Czas chyba rozwiązać ów problem.
Wieczorem w końcu pojawiają się fachowcy w ilości: dwie sztuki. Jak to zwykle bywa okazuje się, że jeden z fachmanów to znajomy ojca z czasów, gdy ten jeszcze zajmował się pracą. Popatrzyli, ocenili, stwierdzili: da się zrobić. Dadzą znać, kiedy i za ile w piątek lub najpóźniej w sobotę. Pozostaje czekać… no i może skończę sufit.

Czwartek
Jak co dnia wyprawa na rynek. FotoKraków czeka. Ciekawa sprawa rozwiązywać te zagadki na lapku. Swoisty wyścig z czasem. 2h potem braknie prądu i będzie po zabawie.
Wyprawa po książki. Łasic zaczął się do mnie odzywać, a nawet skorzystał z zaproszenia na wycieczkę na Lipowiec. Czyżby szansa na ucywilizowanie stosunków?
Poddaję się , w kwestii fal Dunaju na suficie. Idę po ciężką altylerję… Będziemy gładzić gładzią, aż będzie gładkie.

Piątek
Muszę zacząć wstawać wcześniej. Muszę zacząć chodzić spać wcześniej. Ale co ja mam zrobić, że ochota na robotę nachodzi mnie dopiero po 22?
Śniadanie o 12, kończenie sufitu, kończenie fug w okolicach kibla, obiad. Sjesta. Kilka poprawek detali i czas najwyższy aby zabrać się za wino. Jutro piknik rycerski, a co by to był za piknik bez butelczyny czy dwóch swojskiego. A w tym roku wyszło przednie wino, ale jak to bywa w takich wypadkach jest go mało, raptem 10 litrów.
2ga w nocy, czas się kłaść bo jutro o 10 trzeba być na Lipowcu. A po tygodniu remontu trzeba się będzie rano doprowadzić do stanu używalności a przynajmniej pokazywalności.

Sobota
Każdego dnia człowiek może się dowiedzieć czegoś nowego. Na ten przykład dziś dowiedziałem się, że istnieje taka niesamowita pora dnia, prawie tak niesamowita jak godzina duchów, nazywa się ósma rano. Dawno nie musiałem oglądać takich cyferek na zegarku, szczególnie po tak pracowitej nocy. Zlewanie to ciężka praca i powinni płacić za nią szkodliwe.
Skoro już się tak wczas wstało to wypada to wykorzystać. Poranna ablucja, skołowanie czystych ciuchów, śniadanie i już nie ma czasu na ogolenie swej pociesznej facjaty. Może to i lepiej, bo teraz będę bardziej pasował do średniowiecznego klimatu. Wcześniej jednak trzeba sobie przypomnieć jak działa ZKKM w Chrzanowie. Normalnie druga Irlandia… bez dwóch zdań. Wsiadać wolno tylko pierwszymi drzwiami, obowiązkowo pokazać kierowcy bilecik. Dobrze, że na przystanku ludki nie muszą się ustawiać w kolejce. Jak na zachodzie a gupim człowiekom w Ch-w jeszcze się zachciewa klimatyzacji w autobusach, a przecież wszystkie okna się otwierają.
Na Lipowcu impreza w najlepsze. Puszki się napierdzielają jak należy. Spotkaliśmy Łasicowych znajomych, całkiem spoko chłopaki, włączając w to małomówną Kaśkę (?) [niech żyje moja pamięć do twarzy i imion].
Nie zostanę oszczepnikiem. Turniej pozbawił mnie złudzeń. Chociaż z drugiej strony ciężko było to nazwać włócznią. Zbyt lekki grot, drzewce w poprzednim wcieleniu były zapewne widłami, lub, co gorsza grabiami… co gorsza, bo widły mają zadatki na broń, a grabie to co najwyżej mogą robić za pułapkę jak je położyć komuś na drodze.
Czwórki narciarskie bez sternika (tzw „Narty Bolkowskie”) sprawdziły się w naszym wypadku dużo lepiej. Minuta szesnaście okazała się granicą nie do pobicia. W ramach nagrody mamy sporo makulatury, dwie czapeczki, dwie koszulki, tzw. badziew drobny jak długopisy, smycze i breloki. Jako bonus był też wywiad dla telewizji (sic!) i przełomu. Chłopaki nawet załatwili sobie darmową reklamę swoich LARPów.
Jako, że organizacja zawodów łuczniczych była do kitu znów nie udało mi się nic wygrać. Ale jak to właśnie śpiewa Kazik „za takie marne grosze, to jest typowe”. Ale to już jest norma, że na nic nie starcza kasy.
W drodze powrotnej spotkałem Ząbka. Też się chłopak opierdala. Jak zawsze nie było czasu dłużej pogadać. Ciekawe „co się stało z naszą klasą”? To w sumie już 6 latek minęło…
23:20 idę spać. Już nie pamiętam, kiedy łóżko miało ze mną spotkanie o tak wczesnej porze. Jutro niedziela, najbardziej niewydarzony dzień tygodnia. Ani nie można poremontowa mieszkania, a z drugiej strony nie wypada całego dnia przepieprzyć.

Niedziela

Tego, kto wymyślił, żeby w Chrzanowie w południe grali hejnał powinni z łuku ustrzelić. Chociaż z drugiej strony mógłbym nie wstać z łóżka przed wieczorem. Jakby to wyglądało gdybym zaspał na popołudniową drzemkę.
Tak czy inaczej trzeba się było wybrać do babci na śniadanie. Skromny to był posiłek, ale nie ma się, co przejadać na godzinę przed obiadem.
No a między posiłkami najlepiej jest w niedzielę odpoczywać sobie ździebko. Książkę poczytać, albo przygotować notkę-sprawozdanie z wielkiej wyprawy remontowej co by Go się nie czepiała, że notek nie przybywa.
Dochodzę do wniosku, że pisanie głupot przychodzi mi całkiem łatwo. Szkoda, że projekt pisania z sensem nijak do przodu nie chce się ruszyć. Taki żywot umysłu ścisłego z uczelni… zwykle piszą same głupoty.
Wieczorkiem jak zawsze rynek. Limit jednej baterii Internetu (taka nowa jednostka miary czasu). Zadzwonił spawacz z wiadomością, że mogą się pojawić jutro, za jedyne 200 zł. Szkoda, że w spółdzielni nikt o tym nie wie. Ale dobrze, że uda się to załatwić w tym czyli przyszłym tygodniu.
Zostałem szefem łowczych. Właśnie Robal próbuje mi wmówić, że łowczy, krasnolud z łukiem nie jest niczym nadzwyczajnym :P
Na dobry koniec dnia chyba pójdę pozlewać trochę wina. Butelka dla Czesia, butelka dla koszyka. Jakbym się jutro nie pokazał, znaczy, że dalej sprzątam po zlewaniu wina.
Z publikacji zaś nici. W ostatniej chwili sąsiad znów pozbawił mnie Internetu.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Akademicki weekend

Weekend na uczelni to sprawa ciężka, tak do opisania jak i do przeżycia. Stąd też pewne opóźnienie w relacji. Weekend taki jest też ciężki do opisania z powodów rozmagnetyzowania komórek pamięci (a może ich śmierci). Ustalenie zeznań, połączenie zdjęć w miarę płynny film zajmuję trochę czasu. Ale koniec końców jakoś się udało.
A wszystko to zaczęło się od...

Czwartek, dzień odpoczynku po pracy
Jako, że odpoczynek jest kwestią kluczową dla efektywnej pracy, należy odpowiednią ilość czasu poświęcić na sen. Dlatego 11 godzina to pora w sam raz, aby rozpocząć ten jakże wyczerpujący dzień pracy.
12:30 Początek pracy.
13:30 Zrobiłem co obiecałem, po czym ewakuuję się razem z resztą pracowni.
14:00 Odzyskano zasobnik na pieniądze zwany popularnie portfelem. Nawet nikt sobie znaleźnego nie potrącił!
15:00 Ogarnięcie pokoju, przygotowywanie się do wielkiej wyprawy na wypas.
19:00 Wyprawa po obiad... zapiekanka to posiłek bardzo ekonomiczny, szczególnie przed imprezą bo skutecznie obniża koszty. Sama w sobie jest tania, a nie zalegając w żołądku nie utrudnia wchłaniania się płynów.
20:00 RP*: Empik. Spotykanie z Pawłem. Oczekiwanie na resztę ekipy, przy pierwszym kufelku.
19:30 Ekipa w komplecie, czas zmienić miejsce rozgrzewania się.
21:00 DP*: Katedra. Ciechany miodowe, wiśnie w piwie. Rozmowy filozoficzne, metafizyczne i metapolityczne.
23:30 Czas odsiać imprezowiczów od pracusiów. Połowa idzie do domu, Paweł i ja uderzamy na knajpy.
23:45 DP: McDonalds Floriańska. Wyrywamy laskę... oj właśnie wyrwaliśmy ekipę pracusiów. Ależ ten Kraków mały, a potrzeby ludzi takie podobne. Posiłek regeneracyjny i lecimy w objazd. Rzut okiem na JazzRock... jest ok, ale ciasnawo. W Społem jest lepiej. Kilka całkiem fajnych eL-ek. Paweł dział... ja w sumie dumam. Chyba odnalazłem znajomą-nieznajomą. Paweł jak zawsze działa nadpobudliwie. Tak to ona! Ja to wiem, ale Paweł i tak musiał sobie pogadać.

Piątek, dzień przygotowywania się do weekendu
02:30 Knajpa się wyludniła, czas na zmianę otoczenia. Uderzamy na JazzRock - tu impreza trwa w najlepsze. Bardziej moje klimaty. Próba wypasu... spalam się w atmosferze. Odnajduję swoją znajomą-nieznajomą ze Społem. Podejście, otwarcie, neg i powrót na salę :)
Na sali pojawia się znajoma-nieznajoma i zabawa trwa w zasadzie do końca imprezy.
05:00 Czas przegrać zakład po raz drugi. wyprawa na afterparty...
07:00 To już trzecia knajpa, z której nas wywalają. Zostaje nam już tylko podziwianie zabytków, ze szczególnym uwzględnieniem zdobień na drzwiach. Zwiedzanie plaży z odrobiną sportów zapaśniczych. Trochę piasku mi zostało na tak zwaną pamiątkę :)
09:00 W zasadzie można by iść do pracy, ale w sumie po co? Jeszcze by się tam coś do roboty znalazło i nie daj Boże na tak zwane "już". Zamiast tego można się okompać, poleżeć, podrzemać, poprzytulać, obejrzeć film, a o mały figiel nawet zdjąć firanki. "I niech kolega wstanie bo tu dziewczyny przychodzą oglądać mieszkanie i widzą jak tu tak leżycie" :P Pozdrowienia dla nieżyciowych właścicielek mieszkań pod Wawelem :)
16:00 Trzeba iść do pracy... najlepiej nie swojej. Dzięki Szpilka za miłą imprezę, liczę na powtórkę!
Dalej to już tylko obiad i takie tam bzdury jak sen czy napromieniowywanie się od komputera.

Sobota, czyli weekend właściwy
Trzeba pozałatwiać sprawunki. O 16 odbiór przesyłki. DP odległe o 11km. 30 min i jestem... wieje jak w Kielcach, straszy deszczem. Droga powrotna to ponad godzina jazdy pod wiatr. Czuje się jakbym zrobił 11km jadąc pod niesamowicie stromą górę.
Efekt... wyprawa do Sącza poległą.
18:00 Wyprawa po jedzenie i pościel :) W końcu będę spał jak człowiek.
21:30 "Chłopaki! Napijecie się drinka?" Moka - przyczyna wszelkiego zła. Kazik - pomocnica złej Moki. Rurki z bitą śmietaną, wyprawa po flaszkę, zagryzanie bobem, gadanie o pierdołach. Czyli zaś biba.

Niedziela, początek wyprawy
02:30 Czas kłaść się spać. Kmieciowi znów włączył się szwędacz... zaowocuje to tym, że rano znów uznamy go za zaginionego. Czyli jak po każdej imprezie z jego udziałem.
04:00 Budzik... wstaję... wyłączam budzik... zasypiam...
07:00 Budzę się.. zastanawiam się jak wyłączyłem budzik, dlaczego jest 7 rano! I co ja jeszcze robię w Krakowie? Pakowanie się na speedzie, wałowanie wałówki i "Dalej, dalej nogi Gadgeta!".
12:00 Nowy Sącz ... pogoda na kajaki jak wymarzona... przestało padać, zaczęło lać.
14:00 Stary Sącz i początek imprezy. Leje jak cholera. Wycieczki zarzucone. W zamian za to przygotowanie do imprezy.
20:00 Zaczynamy zawody w podnoszeniu ciężarów. Najpierw powoli, jak Sm0k ociężale. Potem dynamika ćwiczeń się zwiększa. Więcej zawodników i więcej ciężarów. Dojeżdżają wędlinki, ogóreczki.

Poniedziałek, dzień powrotu do pracy
03:30 Inspektorzy kładą się aby rano wstać i dalej kontrolować.
11:30 Śniadanie i idę zobaczyć jak wygląda praca.
Muszę stwierdzić, że żadnej pracy się nie boję... mogę nawet koło ich pracy siedzieć :)
Jutro będzie trzeba wracać. Może nawet coś porobić na uczelni... ale kto wie co przyniesie dzień, a może i noc.
Tak więc pozdrawiam ze Starego Sącza!

PS. RP - rendez-vous point - punkt spotkania.
PS2. DP - destination point - punk docelowy.

środa, 21 lipca 2010

Środa czyli dzień pracy

9:00 Dzwoni telefon… Kto może do mnie dzwonić o 9 rano? Na pewno Piotr z jakimś niedorzecznym pytaniem, albo co gorsza „pilną” prośbą, w stylu „możesz zanieść tą makulaturę do pani Basi, żeby mogła ją wywalić do kosza (bo przecież ja nie umiem wypełnić poprawnie formularza)”. Jednak nie… numer jakiś nieznany… odbieram… głos jakiś jednak znajomy… no tak Michał z routerem przyjechał. No to trzeba wstawać.
10:00 A może by tak do tej pracy nie iść, w końcu nie pracuje na etat, a nienormowany czas pracy zobowiązuje do odpoczynku w środku tygodnia. Z drugiej strony obiecałem coś Agacie. Niech stracę, ostatnia partia w GO i idę na śniadanie.
11:00 No to sobie pojadłem, teraz tylko oczy, zęby i… kurde buty…cholerne buty a na nich ten cholerny pył po grunwaldzie… dziś w glanach już nie wypada… poza tym na motorze w glanach niewygodnie.
12:00 Można zacząć pracę… trzeba się sprężać bo po 15 na plac trzeba dymać. A wypadało by coś zrobić. W takim razie na dobry początek pracy… partyjka w GO.
13:00 Pierwsze sprawy za płoty. Teraz może coś poważniejszego… może partyjka w GO. A może fotozagadka… O tak, fotozagadka! Dziś jest wyzwanie… nie kojarzę na pierwszy rzut oka… będzie można potropić korzystając z pięknej pogody.
14:00 Smoczoolśnienie zdjęciowe (jednak praca na uczelni przytępia pamięć… pewnikiem przez wódkę). Po ciężkich 20 minutach pracy czas na przerwę obiadową.
14:30 Obiadek zjedzony. To by trzeba było może coś zrobić. Może by tak… o wiem! SJESTA :]
15:00 trzeba iść na rowerek. Zwiedzić park Jordana co by się upewnić co do miejsca z zagadki. Odwiedzić „biuro” Smoka. Iść na motorek. Z tego wszystkiego udało się w 100% tylko to pierwsze. Bo w biurze nic nie załatwiłem, ponieważ Kuba z portfelem nie dojechał. Motorek wyszedł w połowie, bo po godzinie zaczęło padać. Oczywiście jak tylko schowaliśmy motory do garażu to padać przestało, wiec resztę czasu poświęciliśmy na wesołe pogaduchy na temat: jak to Grzesiu uczył się jeździć
18:00 Koniec tego pracowania bo to już zakrawa na pracoholizm. Do domu panowie szlachta.

wtorek, 20 lipca 2010

Wtorek czyli dzień przygotowania się do pracy

Ehhh jak zawsze zaspałem. Kiedyś muszę spróbować nastawić budzik, może w ten sposób będzie mi się łatwiej pojawić w „robocie” na czas.
Ale jakbym się pojawił na czas to bym nie spotkał Pawła, co mogło by zaowocować przegapieniem czwartkowej imprezy. A przecież nie można, nie skorzystać z możliwości poznania nowych ludzi, szczególnie, że ponoć są „GIT”.
No więc jest 11:30 i trzeba zabrać się do pracy. Najpierw wizyta w komisji rekrutacyjnej, żeby sprawdzić jakie ciekawe studentki będą w nadchodzącym roku. Stwierdzam, że powinienem się postarać o jakieś zajęcia dydaktyczne...
Trzeba by odwiedzić pana Janka… cóż z tego skoro on odwiedzany być nie chce :/
13:00 Może by faktycznie zacząć coś robić. Ile można szperać po Internecie? Po raz kolejny w drodze do pana Janka… i po raz kolejny odbijam się od drzwi. Dobrze, ze to tylko pokój obok bo gotów byłbym się zmęczyć. No nic, w takim razie weźmiemy się za artykuł. Ale wcześniej Fotozagadka… ehh jak na nie-krakusa całkiem nieźle – 5 metrów od więzienia.
14:00 Po kiego ktoś chce wymieniać okna w naszym laboratorium? Tam trzeba zamurować drzwi bo i tak 1) nikt tam nie chodzi, b) nic sie tam juz nie zmieści, c) nic tam się już do niczego nie nadaje.
Ehhh jak na pracownika umysłowego strasznie się zmęczyłem... Trzeba poćwiczyć telekinezę, bo kto to widział dźwigać tyle złomu.
14:40 Odnaleziono pana Janka. I uznaliśmy, że z papierkową robotą poczekamy na profesora, bo on się z robotą zna i z nią dogada.
17:00 trzeba by iść do domu i tam coś porobić, bo praca w pracy się jakoś nie klei.