wtorek, 7 września 2010

Catomaniacy czyli jak kozą opalaną owsem wydobywać rude na gliniane drogi

W czwartek postanowiłem zająć się sztuką wysoką. Tak więc po całym dniu planowania, czyli około godziny 23 zamiar ten zacząłem wprowadzać w życie. Wydaje mi się, że stanąłem na wysokości zadania, a przynajmniej na trzecim stopniu drabinki. Sztuka była dość wysoka, zawieszona na wysokości 1,55m nad poziomem pop kultury - czyli podłogi. Udało mi się na suficie namalować kopię obrazu, dobrze znanego wszystkim sybirakom, zwany „Tajga w zamieci”. Tak dobrze mi się tworzyło, że zleciało mi do trzeciej w nocy.

Sztuka doprowadziła mnie do ostrego i przewlekłego stanu niewyspania, ponieważ w swojej naiwności umówiłem się, kilka dni wcześniej, na oglądanie mieszkania na godzinę dziesiątą. Biorąc pod uwagę, że musiałem doturlać się z Chrzanowa do Krakowa, a potem znaleźć mieszkanie, które mówiąc na marginesie jest na zadupiu zadupia – czyli przy Ikei, uprawianie sztuki do 3 w nocy nie było pomysłem trafionym.
Lekko się spóźniłem, ale właściciel był wyrozumiały. Pokój okazał się całkiem przyjemny. Dość duży, można by powiedzieć, że zadbany jak i reszta mieszkania. Po za tym do dyspozycji jest jeszcze składzik i garaż. Niestety są w zasadzie trzy minusy. Pierwszy, o którym już wspominałem, czyli odległość od cywilizacji. Drugi to obsada – sami faceci. No i trzeci, cena 750zł, co prawda już z zaliczką na media.
Biorąc pod uwagę, że mieszkała by nas tam trójka (o ile dobrze zrozumiałem) to co miesiąc na media szło by jakieś 750 zł (po 250zł[!] od osoby). Ktoś chce mnie chyba oszwabić, a mi się to nie podoba. Mimo, że wstępnie się zgodziłem, muszę się jak najszybciej wymiksować z tej umowy.

No i niby nastał czas wyjazdu na zlot. Tylko jakoś niesporo szło mi to zbieranie się. Plan zakładał, że na miejsce dotrę około 12. No ale wypadało jeszcze rozwiązać fotozagadkę, napisać opowiadanie na konkurs i różne takie tam. Efekt był taki, że do Gdowa dotarłem o 16, a do ośrodka jakąś godzinę później. Jak się okazało nie byłem wiele później niż reszta, która planowała być około południa.
Piątek upłynął nam pod znakiem pogaduszek, ustawicznych wypraw do sklepu i ogniska. Jednym zdaniem, standardowy dzionek zapoznawczy.

Sobota była sporo bardziej rozrywkowa, bo w piątkową noc musiałem odespać moją sztukę wysoką. Rano pierwszy wstał Azdrubal, zadzwonił do żony, aby się tym pochwalić, po czym wrócił do łóżka, aby dojść do siebie nim owa żona go zobaczy. Potem były pogaduszki przed domkami połączone z opalaniem się, co miało wkrótce pokazać kim jestem naprawdę – czyli różową świnią.
Gdy znudziło się nam opalanie wyprawiliśmy się nad rzekę, potrenowaliśmy grę we frizbi, puszczanie kaczek, a na koniec pogrzebaliśmy kolegę Nizioła pod stertą kamieni, na wypadek gdyby jego ciało chciał skonsumować jakiś potwór. Szczegółem było, że Nizioł jeszcze żył, no ale przecież darowanego kurhanu nie wypada odmówić.
Dalej nastał czas na Wiośmena – niesamowicie pocieszną i perwersyjną grę, polegającą na biczowaniu kogo popadnie, mówieniu „będzie” i zaciąąąąganiuuu na maaaaksaa, co zresztą miało nam wejść w nawyk na kilka kolejnych dni.
Aby tradycji stało się za dość, był jak zwykle turniej. Tym razem obejmował strzelanie z ASG, bieg z jajkiem (nie swoim i nie na wierzchu tylko kurzym i to na łyżce) oraz strzelanie z łuku, mojego nawiasem mówiąc.
Na koniec organizatorzy zlotu przewidzieli ognisko z niespodzianką. Dla wnikliwych ognisko było zorganizowane przez nas, niespodzianka (swoją drogą marna) nie. Ową niespodzianką okazała się wizyta funkcjonariuszy policji, wezwanej przez nadpobudliwego wczasowicza. Niefart taki, że główny organizator okazał się być z tej samej firmy. No ale cóż, czasem tak bywa… że na władzę nie poradzę.
Potem byli już tylko partyjka „Osadników z Catanu” – gry, która miała wciągnąć nas bez reszty praktycznie do końca zlotu.

Niedziela była dniem, jak zwykle to bywa na zlotach, zdawania domków, wręczania nagród, zgrywania zdjęć, wymiany numerów telefonów, komunikatorów i koszulek.
W zasadzie o 10 miałem mieć szkolenie w Krakowie, ale jakoś leń wygrał z chęcią samodoskonalenia. Tak też niedziela upłynęła pod znakiem spokojnego pakowania się, zaciągania i przygotowań do wyjazdu, do Ewy na „małe” after party.
No i można powiedzieć, że w tym miejscu, to jest u Ewy w Łapanowie, wszystko się zaczęło. Było nas sztuk 10 (o ile moja ćwierć-wieczna pamięć mnie nie zawodzi): Squo, Azdrubal, Rafałek (chociaż on to jeszcze chyba powinien być liczony za połowę), Droożdż, Marchewka, Nizioł, Zosia, Saperka, Faf i skromna moja osoba. Był ktoś jeszcze przynajmniej przez chwilę, ale moja pamięć nie pomieściła już kolejnych imion, wiec jak ktoś wie kogo pominąłem to proszę dać mi znać [na zdjęciu jeszcze odnalazłem 4 osoby ale nie pamiętam kto to przyp. red.].
No i co mogliśmy robić u Ewy, pomijając chronienie się przed upałem w cieniu drzewa na jej ogrodzie. Oczywiście oddaliśmy się rozrywkom, które towarzyszyły nam do tej pory, czyli staraliśmy sobie wybić zęby za pomocą totemu, doskonaliliśmy nasz język wiejski i z uporem lepszej sprawy dążyliśmy do skolonizowania Catanu. Była też grupa grająca w Twistera, jednak ja uważam, że nie po to człowiek schodził z drzewa i osiągnął postawę wyprostowaną, aby teraz ją deformować.
Dla osoby, której zabawy te się przejadły, zostawało jeszcze bujanie się z Pawełkiem na huśtawce, która swym skrzypieniem skutecznie usypiała tak naszego najmłodszego wojownika jak i usypiającego.
Gdy ekipa Valhalli udała się w drogę do domu, na placu boju zostali tylko najwytrwalsi, czyli wojownicy i ich ewentualne damskie orbity. No i w tym gronie oddaliśmy się kolonizacji Catanu.
Jako, że krasnoluda nie kładzie się pod drzwiami, z których chcemy korzystać, mimo że nie takie były plany, załapałem się na nocleg.
W poniedziałek Nizioł z Zosią pojechali, dlatego na kolejną noc wkręcić się było łatwiej. No a co robiliśmy pomiędzy jedną nocą, a drugą (i w zasadzie dużą część tych nocy) – to co zawsze Pinki, próbowaliśmy podbić Catan, a raczej (połechtajmy moją próżność) próbowali pobić mnie.
Nasze wesołe planszówkowanie miało dobiec końca ponieważ Azdrubal ze Squo mieli udać się do rodziców pilnować ich domu. Na szczęście polska policja jest nie w ciemię bita, a Azdru jako jej przedstawiciel stara się szerzyć jej pozytywny wizerunek. Tym razem nie było inaczej. Uzgodniwszy zawczasu decyzje z organami rodzicielskimi, stanęło na tym, że domu będziemy pilnować w szczęśliwą siódemkę.
Azdrubal, Squo, Rafałek junior, Rafałek senior czyli Droożdż, Marchewka, i moja skromna osoba, udaliśmy się zabezpieczyć posesję. Na miejscu czekała na nas moja ulubiona część rodziny Azda czyli jego siostrzenica Karolina – ulubiona bo nikogo z jego rodziny poza nią nie znam.
Następne trzy dni upłynęły pod znakiem łuku, sińców po cięciwie oraz Osadników i worów pod oczami wywołanych kolonizacją Catanu do późnych godzin nocnych, a kontynuowanych od wczesnych godzin rannych.
Sielanka się skończyła w piątek, kiedy to ja musiałem udać się do Chrzanowa, aby wydać majątek na usługi spawacza, a Marchewka z Droo udali się odwiedzić jej rodzinę.
Dla dociekliwych:
- tak osadnicy wciągają bez reszty,
- nie, nie wiemy jak to leczyć,
- tak, jesteśmy uzależnieni od tej gry,
- nie, nie chcemy się leczyć,
- w notce wspomniano o osadnikach 7 razy ( z tym wspomnieniem 8)

PS. Dalej gramy w osadników, tylko przez internet.
PS2. Konkurs wygrała odpowiedź, luźno parafrazując: aby stać się nieśmiertelnym trzeba przejść wszystkie etapy polskiej edukacji.

W następnym odcinku będzie o LARPie, powrocie na uczelnie i poszukiwaniu mieszkania.

1 komentarz: